B
|
iałowłosa chwiejnie wstała z
krzesła. Przestraszona rozejrzała się po otaczających ją osobach. Nikt jednak
nie powiedział ani słowa: nie pocieszył jej, nie zachęcił. Po prostu tam byli,
wlepiwszy w nią swoje smutne spojrzenia. Oczekiwała większego zrozumienia. Nie
potrafili pojąć, że się bała? Że miała wątpliwości? To oczywiste, każdy
powinien to dostrzec. Możliwe, że w istocie tak było, ale ona nie mogła tego
wiedzieć. Nie chciała, w gruncie rzeczy czasem miała wrażenie, że ją to nie
obchodziło. Lecz z całą pewnością brakowało jej pewności siebie.
A teraz stała
na korytarzu, a w uszach wciąż dźwięczały niedawno posłyszane słowa. Miała tam
pójść, do niego — do Toma. Do kogoś, kto chciał ją skrzywdzić, choć
nieświadomie. Ale jednak to zabolało bardzo mocno. Miała iść porozmawiać z
osobą, która zapłaciła za swoje czyny. Ktoś bardzo tego chciał. Bóg? Nie w to
wierzyła. Los? Możliwe. A może…
Może czas. Coś
zwyczajnego, znanego każdemu, acz w wielkiej mierze ignorowanego. Czas,
kojarzony z zegarami, z punktualnością i jej brakiem. Płytkie myślenie, to
wszystko. A nikt nie pomyślał, że czas może być czymś, co powinno mieć
najważniejszą rolę w komiksach dla małych chłopców, tematem dla największych
reżyserów filmowych, inspiracją dla pisarzy, może nawet czymś nadzwyczaj
interesującym i godnym uwagi dla szalonych wynalazców. Nie, bo czym niezwykłym
jest czas? Niczym. Jednak to może właśnie on posiada swoją nienaruszalną i
jakże skomplikowaną strukturę. I nic, absolutnie nic nie może jej naruszyć.
Jeśli tak się stanie, skutki będą niewyobrażalne, ucierpią niewinne osoby, a
sprawca będzie cierpiał przez to katusze… Nie. To nie tak, dlatego, że tego po
prostu nikt nie wie, jaka jest prawda — czym właściwie jest czas, jak działa,
skąd się bierze i czy może być niebezpieczny dla tych, którzy bardziej niż
reszta się nim zainteresują. Lepiej by było, gdyby to wszystko pozostawało w
stanie błogiej niewiedzy. Lecz między innymi Taya była zdania, że to właśnie On
włada ludźmi i wszystkim inny wokół.
Cokolwiek to
było, dopięło swego. I osoba, na którą Taya patrzyła w tym momencie, czerpała z
tego niezdrową satysfakcję, przynajmniej jeszcze niedawno. Jednak ta jakby z
niej uleciała. Teraz Hekate patrzyła na przyjaciółkę tak jak inni. Nie
zachowywała się jak zwykłego dnia, była zupełnie kimś innym. Spokojna,
opanowana, może nawet martwiąca się o stan przyjaciółki. I właśnie wtedy Taya
zdała sobie sprawę, że i ona wówczas nie czuje się do końca sobą. Nie była już
delikatna i łagodna. Targały nią zupełnie inne uczucia.
Zwykle
trzymałaby się tego, co postanowiła wcześniej. Tom uczynił źle, ale nie chciała
żywić do niego urazy całe życie. Była skłonna mu to wybaczyć, gdyby tylko
wiedziała, że tego nie chciał i że żałuje. Ale nie teraz. Oczywiście nadal bała
się tej rozmowy, lecz ten strach był już zupełnie inny. Uleciała chęć
przebaczenia, wstąpił gniew. Tak, Hekate byłaby z niej dumna. Zawsze była tą
rozsądniejszą, choć czasami kierowała się tylko nim, niczym robot pozbawiony
uczuć. To jednak minęło, przynajmniej chwilowo. Nie miała pojęcia, co było
przyczyną tego stanu, ale nie zamierzała czekać, aż jej to minie. Tak więc
nieco pewniejszym krokiem ruszyła w stronę drzwi, za którymi czekał na nią Tom
Kaulitz gotów ją przeprosić.
— A jednak
przyszłaś. Bałem się, że…
Usłyszała te
słowa zaraz po pchnięciu drzwi. Jego głos był przeraźliwie słaby. Odzwierciedlał
też całkowity stan mężczyzny. Nie mówiąc już nawet o wszechobecnych bandażach,
jego twarz była wybladła, powieki jak najszybciej chciały opaść i przez kilka
godzin się nie podnieść, lecz Tom uparcie walczył ze snem. Niepokojącym
symptomem było brak jakichkolwiek emocji na jego widok ze strony dziewczyny. Po
prostu podeszła do łóżka, zaciskając palce na metalowej poręczy łóżka.
Ukradkiem zerknęła na tablicę z jego danymi wiszącą na łożu, by za chwilę znów
patrzeć na Kaulitza, wyglądającego na tak niewinnego i bezbronnego.
— Że nie
przyjdę — dokończyła. Jej głos był nienaturalnie chłodny, minę miała srogą, a
brwi nieco opuszczone, przez co między nimi utworzyły się zmarszczenia. Jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknął cały strach, pojawiła się pewność
siebie. — A jednak jestem. Czego chcesz?
Poszkodowany
był wyraźnie zaskoczony jej reakcją. Usta miał lekko rozchylone. Szybko się
jednak opanował, odchrząknął, poprawił poduszki.
Taya nie zapytała,
jak się czuł, czy jest mu wygodnie, czy to nic poważnego, czy jego stan jest
dobry. Zazwyczaj natychmiast by zaczęła od tego rozmowę, ale nie tym razem. Co
się z nią działo? Nie była tym zmartwiona, raczej zaskoczona. Ale na
rozmyślanie będzie czas potem.
Tom nie
wiedział jak zacząć. Długo się zastanawiał, aż w końcu…
— Przepraszam —
wyszeptał żałośnie.
Białowłosa
miała ochotę prychnąć. Powstrzymała się w ostatniej chwili, lecz nie udało jej
się ukryć grymasu wstępującego na jej twarz. Skrzyżowała ręce na piersi,
kołysząc się lekko w przód i tył. Czekała na jakiś wybuch z jego strony, na
wyjaśnienia, może nawet błagania. A niech się poniża, myślała.
— Poniosło
mnie, wiem. Wciąż nie mogę uwierzyć w to, że byłem w stanie zrobić coś takiego.
— Mówiąc to nie patrzył na dziewczynę, wzrok miał skierowany raz w dół, raz w
bok. — Czuję się jak… jak karaluch… Nienawidzisz mnie, wiem o tym. Sam sobą
gardzę. Zrozumiem, jeśli nie będziesz chciała mnie nigdy więcej widzieć…
— Czemu tak ci
zależało? — przerwała zdenerwowana. — Po co robiłeś to wszystko? Kim ja dla
ciebie jestem, co, Kaulitz?!
Tom zdobył się
na odwagę, by spojrzeć jej w oczy. Uczynił to tylko po to, by wzruszyć
ramionami, zrobić minę zbitego psa i modlić się o wyrozumiałość. Żałosne, przeszło
jej przez myśl. Zastanawiała się, czy by czasem nie wyjść, lecz jej rozważania
przerwał czarnowłosy mężczyzna w białym fartuchu. Zerknął na kartę pacjenta,
przyjrzał się dokładniej aparaturom, do których był podłączony Tom. Tylko na
moment spojrzał na Tayę, tylko po to, by jej zakomunikować, że ma wyjść.
— Pan Kaulitz
powinien spać. Niepokojącym faktem jest jego prędkie przebudzenie. Tak więc
proszę o opuszczenie tej sali.
Była gotowa
protestować, ale uświadomiła sobie w porę, że nie ma takiej potrzeby. Odwróciła
się więc na pięcie i wyszła. Ignorowała spojrzenia zebranych na korytarzu
bliskich Toma, skupiła się tylko na jednej osobie, która stała niedaleko drzwi.
— Chodźmy stąd
— wyszeptała, po czym bez słowa ruszyła do wyjścia z budynku szpitalnego.
— Brawo, mała!
— zawołała Hekate, biegnąc za nią. Dla Tayi nie było zaskoczeniem, że
obserwowała przez szybkę ich krótką wymianę zdań i była dumna z postawy
białowłosej.
Widząc to,
Georg podrapał się po karku i wzruszył ramionami, Gustav tylko zmienił pozycję
na krześle, zaś Bill nawet nie obejrzał się w tamtą stronę. Wiąż chodził wzdłuż
korytarza, co jakiś czas wyglądając przez okienko w drzwiach prowadzących do
sali, w której leżał jego brat. Nie mógł jednak tam wejść, więc nie miało to
większego sensu. On i tak nie mógł bezczynnie czekać, to go męczyło.
Wielkimi
krokami zbliżały się godziny nocne. David musiał wracać do pracy, lecz prosił o
to, by go informować o ważnych zmianach stanu zdrowia Toma. Gordon po długich namowach
zdołał przekonać Simone do powrotu do domu, by w końcu odpoczęła i następnego
dnia tu wróciła. Georg wolał zostać, a Gustav proponował Billowi odpoczynek,
ale jego słowa nie docierały do niego nawet w najmniejszym stopniu. Był
nieobecny duchem. W końcu jednak i ci dwaj stwierdzili, że powinni już wracać.
Bill jednak nie zamierzał się stamtąd ruszyć. Gdy tylko mu pozwalano, odwiedzał
brata. Siedząc tam nawet po kilka godzin, coraz częściej zdarzało mu się
odbiegać myślami w dal.
A spowodowane
to było niepokojem. Okropnym uczuciem wypełniającym jego wnętrze coraz silniej.
Bał się dopuszczać do siebie myśl, że jego przyczyną wcale nie był Tom i jego
zdrowie, a coś zupełnie innego, co odbiegło zupełnie od jego obecnych problemów
i trosk. Cóż to mogło być?... Ach, to straszne, odczuwać coś takiego nie
wiedząc tak naprawdę, czym było, skąd się to brało. Ale nie miał złudzeń.
Ogarniał go lęk. Poczuł slaby ucisk w gardle, mięśnie nieco się spięły.
Teraz
najważniejszy jest Tom, powinieneś myśleć o nim, nie skupiaj się na głupotach!,
skarcił samego siebie w myślach. Lecz mimowolnie spojrzał w stronę korytarza i
momentalnie wyobraził sobie wzburzoną Tayę odgarniającą sobie białe włosy z
twarzy, które podskakiwały falami na jej plecach z każdym jej krokiem. Widział
też Hekate biegnącą za nią i wesoło pokrzykującą. Ta postać jednak po chwili
zaczęła się zamazywać, bardzo powoli, aż w końcu z czarnej zjawy nie pozostało
nic. Pozostała sama Taya. Lecz i ona wkrótce zniknęła, lecz tak nagle, jak od
pstryknięcia palcami.
Ocknął się.
Czemu o tym myślał? Może to była przyczyna jego obaw… Nadal tego nie rozumiał.
I nie chciał. Co za bzdura, uspokój się. Pstryk, a jego mięsnie zaczęły się
rozluźniać, nieprzyjemna gula w gardle ustępowała. I znów mógł chodzić po
pokoju, raz po raz spoglądając na śpiącego brata.
Był już spokojniejszy.
Tak spokojny, jak nie był od wielu godzin.
***
— Wysiadaj.
Przez całą
drogę ze szpitala dziewczyny nie zamieniły między sobą ani słowa. Taya wciąż
miała tęgą minę, zaś Hekate czuła, że to dla niej wyjątkowo dobry dzień.
Postanowiła to wykorzystać, a wówczas od razu pomyślała o Attyli. Dawno nie
czuła takiej ulgi jak po zgodzie z nim. Z tym, którego tak mocno kochała.
— Dzięki za
podwózkę. Dzięki za wszystko — odpowiedziała cicho i bezbarwnie białowłosa.
— Trzymasz
się? — spytała Heki z troską w głosie.
— Tak, nic mi
nie jest — odparła całkiem pewnie.
— Gdyby coś
się działo, dzwoń. Jestem u Fala.
Taya tylko
kiwnęła głową. Odwróciła się do niej plecami i, bez jakiegokolwiek pożegnania,
ruszyła w stronę swojego domu. Hekate oczywiście nie miała jej tego za złe.
Przeszła ostatnio ciężkie chwile, zbyt dużo problemów w jednej chwili zwaliło
się jej na głowę. Nieco jej współczuła, ale wiedziała, że da radę. Wyglądała na
delikatną, w pewnym sensie naprawdę taka była, ale potrafiła walczyć, nie
lubiła się poddawać. Tak, pozory bardzo często mylą, a w jej przypadku
najczęściej.
***
— Mógł tam
zdechnąć — mruknął od niechcenia. — Czego on od Tayi chce?
— Też sobie
zadaję to pytanie.
Hekate
siedziała na kolanach Attyli, bawiąc się jego rozczochranymi kudłami.
Długowłosy opierał się o belki małej altanki za swoim domem; przed nimi rósł
wysoki żywopłot, a zielona, równo przystrzyżona trawa rozsiewała wokół zapach
świeżości, tak przyjemny i łagodny. Tu nikt ich nie widział i nikt ich nie
słyszał. Mogli nacieszyć się tylko i wyłącznie sobą.
— Wiesz, jaka
ona jest — wyjaśniała. — W zasadzie nie wiem, o czym chciała z nim rozmawiać,
gdy szła do jego domu, ale w szpitalu taka miła już nie była.
— A dało jej
to cokolwiek?
— Nie. Lekarz
wyprosił ją z sali, to kazała mi zawieźć ją do domu.
Falian nic
więcej nie powiedział. Wpatrywał się w żywopłot, pochłonięty myślami. Nie uszło
to uwadze jego dziewczyny. Patrzyła na niego z zainteresowaniem, czekając na
jakąkolwiek reakcję z jego strony.
— Wyjedźmy
gdzieś — wypalił nagle. — Na jakiś tydzień, może dwa. Nad morze, w góry, do
lasu, gdzie tylko zechcesz.
Hekate
spojrzała w jego zielone oczy. Uśmiechnęła się delikatnie, uniosła na łokciach
i pocałowała czule w usta.
— Skąd nagle
taki pomysł? — wyszeptała mile zaskoczona. Oczekiwała, że chłopak będzie
weselszy na tę myśl — nic z tego. Wciąż patrzył pustym wzrokiem w roślinność
przed nim, a wyraz jego twarzy nie zmienił się nawet odrobinkę. Hekate znała
Fala, więc miała podstawy twierdzić, że nie zachowywał się normalnie. Coś go
dręczyło. Teraz jej nie powie, ale może jak wyjadą w odcięte od cywilizacji
miejsce… — Zgoda — powiedziała. Attyla lekko drgnął. — Las wydaje mi się być
najlepszym pomysłem. W ciszy i spokoju, tylko my, namiot, ognisko i komary.
Fal
zachichotał, co natychmiast poprawiło humor Hekate. Pocałował ją w czoło, po
czym ponownie wbił wzrok w żywopłot.
Wracając do
domu, wciąż się zastanawiała, co było powodem dziwnego zachowania Attyli.
Zaczynała się martwić, dawno nie widziała go w takim nastroju. Automatycznie
przeczesała włosy palcami, widząc mury swojego domu. A co, jeśli coś przede mną
ukrywa, myślała zaniepokojona. A może zapytam o to Armina. Ten fałszywiec wie
wszystko, czego wiedzieć nie powinien, więc zapewne i teraz znał sytuację. Ale
nie… to jest coś poważnego, wiem o tym. I jeśli rzeczywiście tak jest, to powie
mi o tym sam. Tak, tak to zostawię.
Zanurzona we
własnych myślach nawet nie pamiętała, jak znalazła klucze, otworzyła nimi drzwi
i weszła do środka. A wtedy to, co zobaczyła, kazało jej natychmiast wrócić do
rzeczywistości. Bowiem ujrzała swój salon, który pokryty był niemalże w całości
białym, nieco świecącym, i co ważniejsze, zupełnie jej obcym proszkiem.
Proszkiem, pyłem, kurzem… nie potrafiła stwierdzić, co to było.
Powoli szła w
stronę kanapy, wokół której zgromadziło się najwięcej tej dziwnej substancji. I
niemalże natychmiast dojrzała żółty kartonik leżący na samym środku. Wciąż
miała wrażenie, że proszek się skądś wysypuje, lecz gdy uchwyciła karteczkę,
kątem oka dostrzegła, że wszystko nagle zamarło. Z wysoko uniesionymi brwiami i
zmarszczonym czołem spróbowała się skupić na literach wypisanych na maleńkim
liściku. Był to… krótki wierszyk, brzmiąca trochę jak dziecięca kołysanka. I właśnie
wtedy Hekate zaczęła się bać. Wydawać by się mogło, że ktoś się tu włamał,
rozsypał to dziwne coś, po czym na podstawie tego, co uczynił, napisał ten
wierszyk. Samej jej jednak było jakoś trudno w to uwierzyć. Bo w zasadzie tejże
sytuacji odpowiadał tylko i wyłącznie jeden wers. Jeden z czterech, ten
ostatni…
„Fiołek, tobołek, w czarnym śnie
Zły Czarodziej goni mnie
Dusza, burza, cel wskazuje
Białe pyłki rozsypuje”.
Hekate
poczuła, jak wstrząsnął nią dreszcz. Cóż to za wiersz, od kogo…?
Teraz nie
martwiła się o Attylę. Bała się o samą siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz