czwartek, 21 czerwca 2012

15. Podwójna gra

H
m… to chyba wszystko. Teraz realizacja, realizacja… — mruczał.
Wysoki mężczyzna siedział na łóżku w dużym pokoju. Ściany koloru granatu oblane były promieniami słońca, co, wbrew pozorom, stwarzało dość ponury nastrój. Łoże, na którym przebywał, obładowane było zamazanymi kartkami, telefonem, kalkulatorem, kilkoma długopisami i mazakami. W ręku zaś ściskał idealnie białą, bez jednego zgniecenia, kartkę, na której miał wypisane kilka punktów. Odczytał je po raz kolejny upewniając się, iż o niczym nie zapomniał. Zbyt dużo czasu stracił, a tyle pozostawił do naprawy. Tyle zepsuł i jednocześnie odkrył. Pora na nadrabianie.
Wyrwany z przemyśleń, gwałtownie odwrócił się stronę bałaganu. Ogarnął wzrokiem pościel, rzucił się na nią i zaczął wyszukiwać w niej swojego telefonu komórkowego. Chwycił go niczym najcenniejszy skarb, przyjrzał mu się uważnie, po czym z zapałem począł błądzić po nim palcami. Gwałtownym ruchem przyłożył sprzęcik do ucha, jęknąwszy cichutko z bólu. I czekał. Czekał, aż ktoś wreszcie raczy odebrać. Szybciej, gonił w myślach, zaciskając zęby. Nie ma już czasu!
— Halo?
— No wreszcie! — warknął zirytowany właściciel łóżkowego bezładu. — Miło, że wreszcie można się do ciebie dorwać. — Potarł dłonią czoło, wziął głęboki oddech. — Mniejsza. Masz już wszystko?
— Co do jednej — zapewnił rozmówca. — Niczego nie zabraknie, bądź pewien.
— Dobrze… Adres już znasz. Jednak musisz jeszcze do mnie przyjść. Ostrzegę resztę, że będę miał gościa, nie zrobią problemów. Tylko się z tym czasem publicznie nie pokazuj!
— Stary, spokojnie! Głupi nie jestem. Poza tym to tylko kwi…
— Nieważne — urwał zmęczony tą dyskusją. — Masz się tu zjawić jak najszybciej, odbierzesz liścik i możesz ruszać.
— Nie sądzisz, że powinieneś się pofatygować osobiście? — spytał niepewnie głos po drugiej stronie słuchawki.
— Powinienem, ale nie teraz. Nie będę ci tego teraz wyjaśniał! — rzekł agresywnie, po czym się rozłączył bez jednego słowa pożegnania.
Sam nie wiedział, co sprawiało, że targała nim tak ogromna złość. Musiał się na kimś wyżyć, a jego rozmówca wydawał się być taki… neutralny. Ciężko go urazić, poza tym nie miałby ku temu wielkich powodów. Dając sobie spokój z przemyśleniami na ten temat, rzucił się po czystą kartkę papieru i długopis. Nie, długopis nie, lepsze będzie pióro, myślał nerwowo. Jęknął jeszcze raz, po czym zaklął, zmuszony do użycia kuli.
Gdy już w końcu zyskał wszystko, co było wymagane do napisania listu, nabazgrał kilka zdań. Zajęło mu to jednak więcej czasu, niż podejrzewał. Uznał, że najlepiej będzie, gdy napisze prawdę, szczerość to skarb, lecz nie należało z nią zbytnio przesadzać. To tylko przedsmak tego, co miało się wydarzyć — w końcu list nie załatwi wszystkiego. Odbiorczyni przesyłki miała być przygotowana, może nawet nieco się uspokoić, by być w stanie spokojnie porozmawiać. Nie pragnął na razie niczego więcej.
Odczytał kilkukrotnie to, co napisał, o dziwo, szczególnie skupiając się na pierwszych słowach „Droga Tayo”, a gdy uznał, że jest to godne wysłania, wysilił się na ostatnie dwa słowa, które składały się na podpis:
Tom Kaulitz


***

Czarnowłosy dwudziestoparolatek błąkał się po olbrzymim salonie. Jasne kolory tylko go przytłaczały, promienie słońca dodające im jeszcze więcej blasku drażniły zarówno oczy, jak i nerwy. Nie rozumiał. Co się z nim, do jasnej cholery, ostatnio działo? Wypadek Toma niezwykle nim wstrząsnął, lecz jego brat radził sobie już doskonale. Minęło już trochę czasu, odkąd wypisano go ze szpitala, wszyscy zdążyli już odetchnąć z ulgą. Jednak jego stan ducha wciąż wyraźnie podpowiadał, że pewne sprawy wciąż są niedopracowane. Podrapał się po głowie. Czyżby coś mu wypadło z pamięci?
Nagle usłyszał dzwonek do drzwi. Niechętnie ruszył w stronę wyjścia. Na zewnątrz stał niski, zupełnie nieznany mu mężczyzna. Mulat o czarnych jak noc włosach i twarzy wysypanej pryszczami. Chciał się widzieć z Tomem, ku największemu zaskoczeniu właściciela domu. Mimo to wpuścił go, wpierw pokazując drogę do jego pokoju. Nie zapytał nawet, czego chciał, w końcu cóż go to obchodziło?
Westchnął cichutko. Bez sensu było tak stać przy drzwiach i wpatrywać się tępo w jasne panele, którymi wyłożona była podłoga w holu. Ruszył więc w stronę małego stolika do kawy, przysiadł na jasnej, miękkiej sofie i pochylił się nad maleńką karteczką. Chwycił długopis i, z pewnym zawahaniem, nabazgrał kilka słów:

„Tayo

Spotkajmy się jutro w restauracji ‘Niellä’ o godzinie ósmej wieczorem. Będę zaszczycony i niezmiernie szczęśliwy, jeśli zechcesz się pojawić”.


Przeczytał to kilkukrotnie, krzywiąc się nieznacznie. Zbyt oficjalnie, przeszło mu przez myśl, mimo wszystko niczego postanowił nie zmieniać. Zawołał jedną z pokojówek, która miała być gotowa do wysłania liściku w odpowiednie miejsce. Jeszcze tylko podpis. Wciąż jednak miał obawy, których za nic nie potrafił zrozumieć. W końcu pochylił się jeszcze bardziej i wypisał:
Bill Kaulitz


***


Gdzieś z dala od miastowego zgiełku, choć w tym samym zakątku świata, znajdowało się wysokie, strome wniesienie. U swego szczytu rosło jego dziecię — olbrzymi, sędziwy dąb, sięgający swą bujną koroną poza granice górki, przez co pojedyncze listki, urwane z gałązki niczym wygnańcy, wirowały na wietrze w dół i w dół kilka metrów, aż w końcu osiadały na miękkim dywanie traw. Kilka skał nieopodal pnia nadawało miejscu surowy, tajemniczy ton. Można było na nich przysiąść i obserwować przepiękny widok, rozciągający się niby płótno pełne plam o ciemnych barwach. Niebo, pozbawione ostatnich fragmentów błękitu, przysłonięte było grubą warstwą siwych chmur, nie dając przepuścić przez siebie najmniejszej wstęgi światła, co sprawiało, że było znacznie ciemniej, niż na co dzień o tej porze. Wobec tego z góry widoczne były już maleńkie światełka tętniącego życiem Berlina. Czerwone, białe, niebieskie… lecz to nie miało znaczenia. To nie dotyczyło ani nie obchodziło dwójki ludzi siedzących w ciszy nad trawie. Ona jednak, snując się między nimi, wcale nie przeszkadzała, nie była krępująca. Dawała czas do namysłu, do zastanowienia się, od jakich słów rozpocząć swą opowieść…
— Ostatnio nic nie jest tak, jak dawniej. Wszystko utraciło swój dawny porządek — odezwał się niespodziewanie mężczyzna, podkulając kolana pod brodę. Swe długie, proste, brązowe włosy rozwiewał przenikliwy wiatr, lecz nie dbał o to. Zielone oczy pustym wzrokiem obserwowały kłębiące się obłoki.
Czarnowłosa kobieta spojrzała na niego z nagłym zainteresowaniem. A zaskoczenie nie pojawiło się stąd, że jej przyjaciel raczył się odezwać — chodziło o to, że ona czuła dokładnie to samo. Wicher zawiał mocniej, rozwiewając jej rozczochrane kudły na twarz; siła powietrza wiele nie zmieniła w jej fryzurze, która zawsze pozbawiona była jakiegokolwiek ładu.
— Masz rację — mruknęła niskim tonem głosu. — I wcale mi się to nie podoba.
Wystarczyło cofnąć się pamięcią wstecz o jakiś miesiąc. Wtedy wszystko było takie, jakie być powinno. Oboje żyli bez żadnych nagłych zwrotów akcji, ich żywot był rozkosznie nudny. A może nie nudny, a spokojny? Tak, właśnie. Ten porządek jednak gwałtownie został zburzony i, co może wydawać się dziwne, acz jest z pewnością prawdziwe, wszystko zaczęło się walić, gdy cała szósta się poznała. Nie wierzyła w przypadki, lecz jak można było nazwać to inaczej? I wówczas elementy, nawet spoza tego dziwnego kręgu, zaczęły się psuć. Zła magia, pech, złośliwość, albo wręcz wrogość losu. To było właśnie to.
— A jak trzyma się Fal? — spytał Georg od niechcenia.
Hekate ze smutkiem spuściła wzrok. Listing dostrzegł to kątem oka, lecz nie był wstanie wykrztusić przeprosin.
— Wyjechał. Praca, rozumiesz. Często bywa bardzo stresująca.
— Jak każda. A czym się zajmuje?
— Handluje.
— Strzelam, że nie jest to pieczywo — prychnął.
— Nie, nie jest — westchnęła, nie chcąc prowadzić dalszej dyskusji na ten temat. Czuła się tak straszliwie źle — została pozbawiona mocy, zupełnie tak, jakby Attyla wraz ze sobą wywiózł ją z miasta. Była przygnębiona, więc coraz częściej sięgała po narkotyki. Zmienił, a przynajmniej próbował zmienić to Georg, który nakrył ją pewnego dnia podczas tego jakże nikczemnego występku. Od tej pory odwiedzał ją każdego dnia i wyganiał na spacer. Pragnął z całych sił jakoś ją pocieszyć, lecz sam nie wiele mógł. Czuł się podobnie i nawet nie potrafił określić, cóż ten stan powodował. Nagle Hekate wypowiedziała coś, co nim głęboko wstrząsnęło.
— Boje się — szepnęła, patrząc mu w oczy. — Nie wiem, czego, ale tak cholernie się boję… To przeczucie, które nie daje mi spokoju…
Jej głowa delikatnie opadła na jego ramię. Georg objął ją mocno, sam jednak na nią nie spojrzał, nie odpowiedział. Hekate miała rację, jest się czego bać. To wisiało w powietrzu i z całą pewnością było nieuniknione.

***


— Szlag! — wrzeszczała, będąc zła na cały boży świat.
Wściekła Taya wracała po ciemku do swojego domu. Dzisiejszego dnia nic nie układało się tak, jak powinno: do pracy mało nie zaspała, a choć cudem udało jej się zdążyć na czas, lecz Vierrer i tak na upartego musiał znaleźć jakiś powód, by na nią nawrzeszczeć. Czując z całych sił, że nie wyciśnie z tego dnia ani jednej pozytywnej rzeczy, zaczęła odpierać atak, po raz pierwszy w życiu krzycząc na kogoś, kto wydawał jej rozkazy. I choć szanowny Pan Szef nic takiego nie powiedział, znajomi z pracy, wbijając w nią swoje ni to przerażone, ni to ponure miny stwierdzili, że w obecnej sytuacji nie ma wielkich szans na przetrwanie na tym stanowisku. A przecież tak się starała! Każdy w tym cholernym biurze poznał się na jej ambicji i zaangażowaniu!
Na dodatek lampy się popsuły i podczas powrotu do domu towarzyszyła jej głęboka, bezlitosna ciemność okalająca swymi olbrzymimi, czarnymi skrzydłami wszystko wokół. Tym gorzej dla zimnych, martwych kamieni rozrzuconych na uboczu — żaden z nich nie uchronił się prze kopniakiem pełnym gniewu i niechęci.
Było jeszcze coś, co nie miało szans na poprawę jej humoru: Hekate. Po wyjeździe Attyli na czas nieokreślony kompletnie się załamała. I choć próbowała tego nie okazywać, nie była przecież nadczłowiekiem — i ona miewa chwile słabości, które w obecnie znacznie się nasiliły.
Bramka prowadząca na trawnik przed jej domem upiornie zaskrzypiała. Trąc ze zmęczenia oczy nie dostrzegła maleńkich, zacienionych plamek porozsypywanych wzdłuż ścieżki wysypanej żwirem. Wkrótce jednak musiała rozejrzeć się podejrzliwym wzrokiem po podwórzu — nagle coś jej zaczęło przeszkadzać, jakby coś, co od lat stało w jednym miejscu, bez powodu zostało przeniesione. I gdy elementy wśród wszechobecnej ciemności stawały się coraz wyraźniejsze, rzuciła się w stronę parapetu. Prócz doskonale sobie znanej donicy z różowymi i czerwonymi kwiatkami o maleńkich listkach, dostrzegła coś jeszcze.
Bukiet czerwonych jak krew róż.
Zdezorientowana poczęła biegać wokół domu, odnajdując kolejne wiązanki kwiatów; od czasu do czasu odnajdowała pojedyncze różyczki o przeróżnych kolorach. Podążając ich tropem, po okrążeniu dookoła całego budynku, dotarła do drzwi, a tuż przy nich, na zimnym, szarym betonie, leżała delikatnie złożona koperta przykryta dwiema granatowymi różami. Podniosła liścik i, podświetliwszy wyświetlaczem swego telefonu komórkowego, odczytała wyrazy zapisane schludnym charakterem pisma. Lecz gdy dotarła do podpisu, jej serce zbiło mocniej. Bill Kaulitz. Chciał się spotkać. Jutro. Ogarnęła wzrokiem trawnik pokryty różami. To wszystko od niego, pomyślała zszokowana i, w o wiele lepszym humorze, weszła do środka, by przygotować się do snu, który miał sprowadzić zupełnie nowy, jakże cudowny, poranek.

***

David Jost wlókł się mozolnie za swym przyjacielem, wciąż nie rozumiejąc, czego od niego chciał. Wyciągnął go tak nagle z domu wrzeszcząc, że potrzebuje jego pomocy, a gdy tylko próbował zaprotestować, natychmiast obrywał kulą, która jeszcze na parę tygodni była mu niezbędna. On niestety nie miał się czym bronić, poza tym wyraźnie było widać, że Tomowi bardzo na czymś zależało. Zgodził się więc, dając się zaciągnąć w jakiś obcy mu zakątek Berlina.
Stali właśnie przed olbrzymim wieżowcem z ogromnym, kolorowym, poskręcanym szyldem nad wejściem. Po szerokich schodach przemieszczali się pracownicy, zależnie od płci ubrani w ciemne garnitury bądź różnokolorowe suknie, jedne dłuższe, inne krótsze. Kaulitz położył jedną rękę na biodrze, po czym podrapał się po głowie, uśmiechając się szeroko jak głupi do sera.
— Po co mnie tu zatargałeś? — stęknął Jost, wciąż rozmasowując sobie część pleców, w którą po raz ostatni został ugodzony kulą. — Mam robotę, więc…
— Ciekawy jestem, jaką — prychnął.
David jeszcze raz spojrzał w górę, mrużąc oczy przez zdradzieckie słońce, które tego dnia choć na chwilę postanowiło wyjrzeć zza chmur. Już wkrótce udało mu się rozpoznać to miejsce. Była to…
— Agencja modelek? — spytał zaskoczony, na co Tom energicznie pokiwał głową. Wyglądał teraz jak dziecko, któremu obiecano worek łakoci. Lecz Jost nie znał starszego Kaulitza od dziś. Westchnął więc tylko, wnosząc oczy ku górze.
— Proszę cię — jęknął — nie mów mi tylko, że spotkałeś jakąś modelkę, którą chcesz…
— To ona! Wyjątkowa! — ćwierkał. — Garth mi powiedział!
Jost podrapał się po prawej brwi.
— W takim razie radziłbym ci uważać — nie za bardzo ufam tej jego maszynie…
— Umów mnie tam! — przerwał mu bezceremonialnie gitarzysta.
— Jak, chłopcze, jak? Jako wizyta zespołu? To przypomnij sobie, od jak dawna nie działacie jako band! Czy nie wydawałoby ci się dziwne, gdyby tak nagle, ni stąd, ni zowąd, w jakiejś Agencji pojawiła się zgraja z Tokio Hotel?
— Wymyślisz coś — mruknął w odpowiedzi, wzruszając obojętnie ramionami.
W menagerze zaczynała wzbierać złość.
— Pomyślę nad tym — odparł sucho, odwracając się na pięcie. — A ty lepiej pomyśl nad przeproszeniem biednej Tayi.
— Już to poniekąd zrobiłem — odparł, wywołując zaskoczenie na twarzy Josta. — No… częściowo. Nie osobiście, ale… — widząc, że mężczyzna zamierzał mu przerwać, szybko dokończył: — Dziś wieczorem zamierzam ją odwiedzić, wszystko wyjaśnić i za wszystko przeprosić. Zadowolony? A teraz błagam, umów mnie tam!
David Jost nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Próżny, egoistyczny dzieciak, przemknęło mu przez myśl, odchodząc. Któż by pomyślał, że Tom Kaulitz wszystko przemyślał, zaplanował. Jednak skąd mógł wiedzieć, że wtrąci się nie kto inny, jak jego własny brat…?
— Dobra — odparł nagle Jost, a na jego twarzy wymalował się zjadliwy uśmieszek, którego Kaulitz nie mógł dostrzec. — Jednak nic za darmo. Będziesz musiał coś dla mnie zrobić…
Tomowi zdecydowanie nie podobał się ton, jakim wypowiedział te słowa.

***

— Jak myślisz? Wziąć tą czerwoną? A może ta fiołkowa będzie lepsza? Te sukienki to moja dzisiejsza zmora! Hekate, no pomóż mi!
Taya wciąż ważyła w dłoniach dwa wieszaki z sukniami, nie mogąc zdecydować się na żadną z nich. Była zdecydowanie zbyt przejęta spotkaniem z Kaulitzem, za co sama siebie karciła. Nie mogła jednak odsunąć podniecenia, jakie wzrastało w niej z każdą sekundą przybliżającą ją do oczekiwanej od dawna schadzki.
— Nie powinnaś tam iść — usłyszała stłumiony głos dobiegający z przedpokoju. Stała tam Hekate, sztywno oparta o ścianę. Wpatrywała się w swoją przyjaciółkę pustym, ponurym spojrzeniem, ostatnio tak często u niej widywanym. — To wszystko cholernie mi się nie podoba. Nie ufam mu.
Taya powstrzymała westchnięcie.
— Ja też nigdy nie ufałam Attyli i wiele się pod tym względem nie zmieniło…
— Ale nie raz już próbowałaś ingerować w tej sprawie — burknęła lodowato. — Na szczęście twoje starania spełzły na niczym.
— Bo cię kocha. Niechętnie to przyznaję, ale jednak — odparła beztrosko, doskakując niczym baletnica ku szkatułce z biżuterią. Ostatecznie zdecydowała się na tę fiołkową.
Hekate próbowała się uśmiechnąć, lecz coś jej to uniemożliwiało. Poddała się wkrótce oraz, bez pożegnania lub słówka otuchy, wymaszerowała z domu.
Białowłosa nie próbowała jej powstrzymywać — wiedziała doskonale, że nic by to nie dało, a jej humor tylko uległby pogorszeniu. Tak samo zresztą jak i jej, choć to wprawdzie byłoby ciężkim zadaniem, gdyż czuła się tak, jakby maleńkie, kolorowe ptaszki, chwytając za kawałek materiału jej sukni, unosiły ją do góry. Po raz ostatni zerknęła w lustro: włosy, kaskadą opadające na ramiona, lśniły w blasku słońca. Makijaż nie był mocny — podkreślał jej delikatnie zarysowane kości policzkowe oraz oczy lśniące intensywną zielenią. Strój był skromny, szykowny — taki, jaki lubiła najbardziej. Zerknęła na zegarek — już czas. A więc, w doskonałym humorze, wyszła z domu, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Idąc w stronę ulicy miała przed oczyma róże rozłożone dookoła, będąc święcie przekonana, że otrzymała je od Billa, z którym za chwile miała się spotkać.
Nie doceniła jednak pewnego dużego chłopczyka, który właśnie zdobywał się na odwagę, by ją odwiedzić i, patrząc głęboko w oczy, wszystko wyjaśnić. Było za późno.


_______________________________
Możecie być zawiedzeni. Ja też jestem. Nie wiem, co się ze mną dzieje - może to przez to, że staram się zajmować sześćdziesięcioma czterema rzeczami na raz. Ale nadchodzą wakacje, z czego cieszę się niesamowicie, więc i będzie więcej czasu na to wszystko.
Wybaczcie mi kilka rzeczy, mianowicie:
1. To chyba moja najdłuższa przerwa między odcinkami. Już to mówiłam, ale powtórzę: nie wiem, co się dzieje. Postaram się napisać kolejny odcinek jak najszybciej.
2. O ile nadal to czytacie, ponudzę was jeszcze trochę. To przez to, że wprowadziłam za dużo wątków, które teraz trzeba rozwijać. Ostatnio jednak doszłam do wniosku, że dokończę to chyba bardziej dla siebie. Wam się to może nie podobać, pewnie tak jest z powodu wiecznej nudy - ok. Ale ja wiem, co będzie dalej i to sprawia, że chcę dotrzeć do tych fragmentów i, jeśli tylko wytrzymacie do tego czasu, przeżywać to razem z wami, o ile tak to można nazwać.
A! I przepraszam za te moje eksperymenty z pauzami, inicjałami itp. Nudzi mi się xd
Pozdrawiam! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz