H
|
m… to chyba wszystko. Teraz realizacja, realizacja…
— mruczał.
Wysoki
mężczyzna siedział na łóżku w dużym pokoju. Ściany koloru granatu oblane były
promieniami słońca, co, wbrew pozorom, stwarzało dość ponury nastrój. Łoże, na
którym przebywał, obładowane było zamazanymi kartkami, telefonem, kalkulatorem,
kilkoma długopisami i mazakami. W ręku zaś ściskał idealnie białą, bez jednego
zgniecenia, kartkę, na której miał wypisane kilka punktów. Odczytał je po raz
kolejny upewniając się, iż o niczym nie zapomniał. Zbyt dużo czasu stracił, a
tyle pozostawił do naprawy. Tyle zepsuł i jednocześnie odkrył. Pora na
nadrabianie.
Wyrwany z
przemyśleń, gwałtownie odwrócił się stronę bałaganu. Ogarnął wzrokiem pościel,
rzucił się na nią i zaczął wyszukiwać w niej swojego telefonu komórkowego.
Chwycił go niczym najcenniejszy skarb, przyjrzał mu się uważnie, po czym z
zapałem począł błądzić po nim palcami. Gwałtownym ruchem przyłożył sprzęcik do
ucha, jęknąwszy cichutko z bólu. I czekał. Czekał, aż ktoś wreszcie raczy
odebrać. Szybciej, gonił w myślach, zaciskając zęby. Nie ma już czasu!
— Halo?
— No
wreszcie! — warknął zirytowany właściciel łóżkowego bezładu. — Miło, że
wreszcie można się do ciebie dorwać. — Potarł dłonią czoło, wziął głęboki
oddech. — Mniejsza. Masz już wszystko?
— Co do
jednej — zapewnił rozmówca. — Niczego nie zabraknie, bądź pewien.
— Dobrze…
Adres już znasz. Jednak musisz jeszcze do mnie przyjść. Ostrzegę resztę, że
będę miał gościa, nie zrobią problemów. Tylko się z tym czasem publicznie nie
pokazuj!
— Stary,
spokojnie! Głupi nie jestem. Poza tym to tylko kwi…
— Nieważne
— urwał zmęczony tą dyskusją. — Masz się tu zjawić jak najszybciej, odbierzesz
liścik i możesz ruszać.
— Nie
sądzisz, że powinieneś się pofatygować osobiście? — spytał niepewnie głos po
drugiej stronie słuchawki.
—
Powinienem, ale nie teraz. Nie będę ci tego teraz wyjaśniał! — rzekł
agresywnie, po czym się rozłączył bez jednego słowa pożegnania.
Sam nie
wiedział, co sprawiało, że targała nim tak ogromna złość. Musiał się na kimś
wyżyć, a jego rozmówca wydawał się być taki… neutralny. Ciężko go urazić, poza
tym nie miałby ku temu wielkich powodów. Dając sobie spokój z przemyśleniami na
ten temat, rzucił się po czystą kartkę papieru i długopis. Nie, długopis nie,
lepsze będzie pióro, myślał nerwowo. Jęknął jeszcze raz, po czym zaklął,
zmuszony do użycia kuli.
Gdy już w
końcu zyskał wszystko, co było wymagane do napisania listu, nabazgrał kilka
zdań. Zajęło mu to jednak więcej czasu, niż podejrzewał. Uznał, że najlepiej
będzie, gdy napisze prawdę, szczerość to skarb, lecz nie należało z nią zbytnio
przesadzać. To tylko przedsmak tego, co miało się wydarzyć — w końcu list nie
załatwi wszystkiego. Odbiorczyni przesyłki miała być przygotowana, może nawet
nieco się uspokoić, by być w stanie spokojnie porozmawiać. Nie pragnął na razie
niczego więcej.
Odczytał
kilkukrotnie to, co napisał, o dziwo, szczególnie skupiając się na pierwszych
słowach „Droga Tayo”, a gdy uznał, że jest to godne wysłania,
wysilił się na ostatnie dwa słowa, które składały się na podpis:
Tom
Kaulitz
***
Czarnowłosy
dwudziestoparolatek błąkał się po olbrzymim salonie. Jasne kolory tylko go
przytłaczały, promienie słońca dodające im jeszcze więcej blasku drażniły
zarówno oczy, jak i nerwy. Nie rozumiał. Co się z nim, do jasnej cholery,
ostatnio działo? Wypadek Toma niezwykle nim wstrząsnął, lecz jego brat radził
sobie już doskonale. Minęło już trochę czasu, odkąd wypisano go ze szpitala,
wszyscy zdążyli już odetchnąć z ulgą. Jednak jego stan ducha wciąż wyraźnie
podpowiadał, że pewne sprawy wciąż są niedopracowane. Podrapał się po głowie. Czyżby
coś mu wypadło z pamięci?
Nagle
usłyszał dzwonek do drzwi. Niechętnie ruszył w stronę wyjścia. Na zewnątrz stał
niski, zupełnie nieznany mu mężczyzna. Mulat o czarnych jak noc włosach i
twarzy wysypanej pryszczami. Chciał się widzieć z Tomem, ku największemu
zaskoczeniu właściciela domu. Mimo to wpuścił go, wpierw pokazując drogę do
jego pokoju. Nie zapytał nawet, czego chciał, w końcu cóż go to obchodziło?
Westchnął
cichutko. Bez sensu było tak stać przy drzwiach i wpatrywać się tępo w jasne
panele, którymi wyłożona była podłoga w holu. Ruszył więc w stronę małego
stolika do kawy, przysiadł na jasnej, miękkiej sofie i pochylił się nad maleńką
karteczką. Chwycił długopis i, z pewnym zawahaniem, nabazgrał kilka słów:
„Tayo
Spotkajmy
się jutro w restauracji ‘Niellä’ o godzinie ósmej wieczorem. Będę zaszczycony i
niezmiernie szczęśliwy, jeśli zechcesz się pojawić”.
Przeczytał
to kilkukrotnie, krzywiąc się nieznacznie. Zbyt oficjalnie, przeszło mu przez
myśl, mimo wszystko niczego postanowił nie zmieniać. Zawołał jedną z pokojówek,
która miała być gotowa do wysłania liściku w odpowiednie miejsce. Jeszcze tylko
podpis. Wciąż jednak miał obawy, których za nic nie potrafił zrozumieć. W końcu
pochylił się jeszcze bardziej i wypisał:
Bill
Kaulitz
***
Gdzieś z
dala od miastowego zgiełku, choć w tym samym zakątku świata, znajdowało się
wysokie, strome wniesienie. U swego szczytu rosło jego dziecię — olbrzymi,
sędziwy dąb, sięgający swą bujną koroną poza granice górki, przez co pojedyncze
listki, urwane z gałązki niczym wygnańcy, wirowały na wietrze w dół i w dół
kilka metrów, aż w końcu osiadały na miękkim dywanie traw. Kilka skał nieopodal
pnia nadawało miejscu surowy, tajemniczy ton. Można było na nich przysiąść i
obserwować przepiękny widok, rozciągający się niby płótno pełne plam o ciemnych
barwach. Niebo, pozbawione ostatnich fragmentów błękitu, przysłonięte było
grubą warstwą siwych chmur, nie dając przepuścić przez siebie najmniejszej
wstęgi światła, co sprawiało, że było znacznie ciemniej, niż na co dzień o tej
porze. Wobec tego z góry widoczne były już maleńkie światełka tętniącego życiem
Berlina. Czerwone, białe, niebieskie… lecz to nie miało znaczenia. To nie
dotyczyło ani nie obchodziło dwójki ludzi siedzących w ciszy nad trawie. Ona
jednak, snując się między nimi, wcale nie przeszkadzała, nie była krępująca.
Dawała czas do namysłu, do zastanowienia się, od jakich słów rozpocząć swą
opowieść…
—
Ostatnio nic nie jest tak, jak dawniej. Wszystko utraciło swój dawny porządek —
odezwał się niespodziewanie mężczyzna, podkulając kolana pod brodę. Swe długie,
proste, brązowe włosy rozwiewał przenikliwy wiatr, lecz nie dbał o to. Zielone
oczy pustym wzrokiem obserwowały kłębiące się obłoki.
Czarnowłosa
kobieta spojrzała na niego z nagłym zainteresowaniem. A zaskoczenie nie
pojawiło się stąd, że jej przyjaciel raczył się odezwać — chodziło o to, że ona
czuła dokładnie to samo. Wicher zawiał mocniej, rozwiewając jej rozczochrane
kudły na twarz; siła powietrza wiele nie zmieniła w jej fryzurze, która zawsze pozbawiona
była jakiegokolwiek ładu.
— Masz
rację — mruknęła niskim tonem głosu. — I wcale mi się to nie podoba.
Wystarczyło
cofnąć się pamięcią wstecz o jakiś miesiąc. Wtedy wszystko było takie, jakie
być powinno. Oboje żyli bez żadnych nagłych zwrotów akcji, ich żywot był
rozkosznie nudny. A może nie nudny, a spokojny? Tak, właśnie. Ten porządek
jednak gwałtownie został zburzony i, co może wydawać się dziwne, acz jest z
pewnością prawdziwe, wszystko zaczęło się walić, gdy cała szósta się poznała.
Nie wierzyła w przypadki, lecz jak można było nazwać to inaczej? I wówczas
elementy, nawet spoza tego dziwnego kręgu, zaczęły się psuć. Zła magia, pech,
złośliwość, albo wręcz wrogość losu. To było właśnie to.
— A jak
trzyma się Fal? — spytał Georg od niechcenia.
Hekate ze
smutkiem spuściła wzrok. Listing dostrzegł to kątem oka, lecz nie był wstanie
wykrztusić przeprosin.
—
Wyjechał. Praca, rozumiesz. Często bywa bardzo stresująca.
— Jak
każda. A czym się zajmuje?
—
Handluje.
—
Strzelam, że nie jest to pieczywo — prychnął.
— Nie,
nie jest — westchnęła, nie chcąc prowadzić dalszej dyskusji na ten temat. Czuła
się tak straszliwie źle — została pozbawiona mocy, zupełnie tak, jakby Attyla
wraz ze sobą wywiózł ją z miasta. Była przygnębiona, więc coraz częściej
sięgała po narkotyki. Zmienił, a przynajmniej próbował zmienić to Georg, który
nakrył ją pewnego dnia podczas tego jakże nikczemnego występku. Od tej pory
odwiedzał ją każdego dnia i wyganiał na spacer. Pragnął z całych sił jakoś ją
pocieszyć, lecz sam nie wiele mógł. Czuł się podobnie i nawet nie potrafił
określić, cóż ten stan powodował. Nagle Hekate wypowiedziała coś, co nim
głęboko wstrząsnęło.
— Boje
się — szepnęła, patrząc mu w oczy. — Nie wiem, czego, ale tak cholernie się
boję… To przeczucie, które nie daje mi spokoju…
Jej głowa
delikatnie opadła na jego ramię. Georg objął ją mocno, sam jednak na nią nie
spojrzał, nie odpowiedział. Hekate miała rację, jest się czego bać. To wisiało
w powietrzu i z całą pewnością było nieuniknione.
***
— Szlag!
— wrzeszczała, będąc zła na cały boży świat.
Wściekła
Taya wracała po ciemku do swojego domu. Dzisiejszego dnia nic nie układało się
tak, jak powinno: do pracy mało nie zaspała, a choć cudem udało jej się zdążyć
na czas, lecz Vierrer i tak na upartego musiał znaleźć jakiś powód, by na nią
nawrzeszczeć. Czując z całych sił, że nie wyciśnie z tego dnia ani jednej
pozytywnej rzeczy, zaczęła odpierać atak, po raz pierwszy w życiu krzycząc na
kogoś, kto wydawał jej rozkazy. I choć szanowny Pan Szef nic takiego nie
powiedział, znajomi z pracy, wbijając w nią swoje ni to przerażone, ni to
ponure miny stwierdzili, że w obecnej sytuacji nie ma wielkich szans na
przetrwanie na tym stanowisku. A przecież tak się starała! Każdy w tym
cholernym biurze poznał się na jej ambicji i zaangażowaniu!
Na
dodatek lampy się popsuły i podczas powrotu do domu towarzyszyła jej głęboka,
bezlitosna ciemność okalająca swymi olbrzymimi, czarnymi skrzydłami wszystko
wokół. Tym gorzej dla zimnych, martwych kamieni rozrzuconych na uboczu — żaden
z nich nie uchronił się prze kopniakiem pełnym gniewu i niechęci.
Było
jeszcze coś, co nie miało szans na poprawę jej humoru: Hekate. Po wyjeździe
Attyli na czas nieokreślony kompletnie się załamała. I choć próbowała tego nie
okazywać, nie była przecież nadczłowiekiem — i ona miewa chwile słabości, które
w obecnie znacznie się nasiliły.
Bramka
prowadząca na trawnik przed jej domem upiornie zaskrzypiała. Trąc ze zmęczenia
oczy nie dostrzegła maleńkich, zacienionych plamek porozsypywanych wzdłuż
ścieżki wysypanej żwirem. Wkrótce jednak musiała rozejrzeć się podejrzliwym
wzrokiem po podwórzu — nagle coś jej zaczęło przeszkadzać, jakby coś, co od lat
stało w jednym miejscu, bez powodu zostało przeniesione. I gdy elementy wśród
wszechobecnej ciemności stawały się coraz wyraźniejsze, rzuciła się w stronę
parapetu. Prócz doskonale sobie znanej donicy z różowymi i czerwonymi kwiatkami
o maleńkich listkach, dostrzegła coś jeszcze.
Bukiet
czerwonych jak krew róż.
Zdezorientowana
poczęła biegać wokół domu, odnajdując kolejne wiązanki kwiatów; od czasu do
czasu odnajdowała pojedyncze różyczki o przeróżnych kolorach. Podążając ich
tropem, po okrążeniu dookoła całego budynku, dotarła do drzwi, a tuż przy nich,
na zimnym, szarym betonie, leżała delikatnie złożona koperta przykryta dwiema
granatowymi różami. Podniosła liścik i, podświetliwszy wyświetlaczem swego
telefonu komórkowego, odczytała wyrazy zapisane schludnym charakterem pisma.
Lecz gdy dotarła do podpisu, jej serce zbiło mocniej. Bill Kaulitz. Chciał się
spotkać. Jutro. Ogarnęła wzrokiem trawnik pokryty różami. To wszystko od niego,
pomyślała zszokowana i, w o wiele lepszym humorze, weszła do środka, by
przygotować się do snu, który miał sprowadzić zupełnie nowy, jakże cudowny,
poranek.
***
David Jost
wlókł się mozolnie za swym przyjacielem, wciąż nie rozumiejąc, czego od niego
chciał. Wyciągnął go tak nagle z domu wrzeszcząc, że potrzebuje jego pomocy, a
gdy tylko próbował zaprotestować, natychmiast obrywał kulą, która jeszcze na
parę tygodni była mu niezbędna. On niestety nie miał się czym bronić, poza tym
wyraźnie było widać, że Tomowi bardzo na czymś zależało. Zgodził się więc,
dając się zaciągnąć w jakiś obcy mu zakątek Berlina.
Stali
właśnie przed olbrzymim wieżowcem z ogromnym, kolorowym, poskręcanym szyldem
nad wejściem. Po szerokich schodach przemieszczali się pracownicy, zależnie od
płci ubrani w ciemne garnitury bądź różnokolorowe suknie, jedne dłuższe, inne
krótsze. Kaulitz położył jedną rękę na biodrze, po czym podrapał się po głowie,
uśmiechając się szeroko jak głupi do sera.
— Po co
mnie tu zatargałeś? — stęknął Jost, wciąż rozmasowując sobie część pleców, w
którą po raz ostatni został ugodzony kulą. — Mam robotę, więc…
— Ciekawy
jestem, jaką — prychnął.
David
jeszcze raz spojrzał w górę, mrużąc oczy przez zdradzieckie słońce, które tego
dnia choć na chwilę postanowiło wyjrzeć zza chmur. Już wkrótce udało mu się
rozpoznać to miejsce. Była to…
— Agencja
modelek? — spytał zaskoczony, na co Tom energicznie pokiwał głową. Wyglądał
teraz jak dziecko, któremu obiecano worek łakoci. Lecz Jost nie znał starszego
Kaulitza od dziś. Westchnął więc tylko, wnosząc oczy ku górze.
— Proszę
cię — jęknął — nie mów mi tylko, że spotkałeś jakąś modelkę, którą chcesz…
— To ona!
Wyjątkowa! — ćwierkał. — Garth mi powiedział!
Jost
podrapał się po prawej brwi.
— W takim
razie radziłbym ci uważać — nie za bardzo ufam tej jego maszynie…
— Umów
mnie tam! — przerwał mu bezceremonialnie gitarzysta.
— Jak,
chłopcze, jak? Jako wizyta zespołu? To przypomnij sobie, od jak dawna nie
działacie jako band! Czy nie wydawałoby ci się dziwne, gdyby tak nagle, ni
stąd, ni zowąd, w jakiejś Agencji pojawiła się zgraja z Tokio Hotel?
—
Wymyślisz coś — mruknął w odpowiedzi, wzruszając obojętnie ramionami.
W
menagerze zaczynała wzbierać złość.
— Pomyślę
nad tym — odparł sucho, odwracając się na pięcie. — A ty lepiej pomyśl nad
przeproszeniem biednej Tayi.
— Już to
poniekąd zrobiłem — odparł, wywołując zaskoczenie na twarzy Josta. — No…
częściowo. Nie osobiście, ale… — widząc, że mężczyzna zamierzał mu przerwać,
szybko dokończył: — Dziś wieczorem zamierzam ją odwiedzić, wszystko wyjaśnić i
za wszystko przeprosić. Zadowolony? A teraz błagam, umów mnie tam!
David
Jost nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Próżny, egoistyczny dzieciak,
przemknęło mu przez myśl, odchodząc. Któż by pomyślał, że Tom Kaulitz wszystko
przemyślał, zaplanował. Jednak skąd mógł wiedzieć, że wtrąci się nie kto inny,
jak jego własny brat…?
— Dobra —
odparł nagle Jost, a na jego twarzy wymalował się zjadliwy uśmieszek, którego
Kaulitz nie mógł dostrzec. — Jednak nic za darmo. Będziesz musiał coś dla mnie
zrobić…
Tomowi
zdecydowanie nie podobał się ton, jakim wypowiedział te słowa.
***
— Jak
myślisz? Wziąć tą czerwoną? A może ta fiołkowa będzie lepsza? Te sukienki to
moja dzisiejsza zmora! Hekate, no pomóż mi!
Taya
wciąż ważyła w dłoniach dwa wieszaki z sukniami, nie mogąc zdecydować się na
żadną z nich. Była zdecydowanie zbyt przejęta spotkaniem z Kaulitzem, za co
sama siebie karciła. Nie mogła jednak odsunąć podniecenia, jakie wzrastało w
niej z każdą sekundą przybliżającą ją do oczekiwanej od dawna schadzki.
— Nie
powinnaś tam iść — usłyszała stłumiony głos dobiegający z przedpokoju. Stała
tam Hekate, sztywno oparta o ścianę. Wpatrywała się w swoją przyjaciółkę
pustym, ponurym spojrzeniem, ostatnio tak często u niej widywanym. — To
wszystko cholernie mi się nie podoba. Nie ufam mu.
Taya powstrzymała
westchnięcie.
— Ja też
nigdy nie ufałam Attyli i wiele się pod tym względem nie zmieniło…
— Ale nie
raz już próbowałaś ingerować w tej sprawie — burknęła lodowato. — Na szczęście
twoje starania spełzły na niczym.
— Bo cię
kocha. Niechętnie to przyznaję, ale jednak — odparła beztrosko, doskakując
niczym baletnica ku szkatułce z biżuterią. Ostatecznie zdecydowała się na tę
fiołkową.
Hekate
próbowała się uśmiechnąć, lecz coś jej to uniemożliwiało. Poddała się wkrótce
oraz, bez pożegnania lub słówka otuchy, wymaszerowała z domu.
Białowłosa
nie próbowała jej powstrzymywać — wiedziała doskonale, że nic by to nie dało, a
jej humor tylko uległby pogorszeniu. Tak samo zresztą jak i jej, choć to
wprawdzie byłoby ciężkim zadaniem, gdyż czuła się tak, jakby maleńkie, kolorowe
ptaszki, chwytając za kawałek materiału jej sukni, unosiły ją do góry. Po raz
ostatni zerknęła w lustro: włosy, kaskadą opadające na ramiona, lśniły w blasku
słońca. Makijaż nie był mocny — podkreślał jej delikatnie zarysowane kości policzkowe
oraz oczy lśniące intensywną zielenią. Strój był skromny, szykowny — taki, jaki
lubiła najbardziej. Zerknęła na zegarek — już czas. A więc, w doskonałym
humorze, wyszła z domu, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Idąc w stronę ulicy
miała przed oczyma róże rozłożone dookoła, będąc święcie przekonana, że
otrzymała je od Billa, z którym za chwile miała się spotkać.
Nie
doceniła jednak pewnego dużego chłopczyka, który właśnie zdobywał się na
odwagę, by ją odwiedzić i, patrząc głęboko w oczy, wszystko wyjaśnić. Było za
późno.
_______________________________
Możecie być zawiedzeni. Ja też jestem. Nie wiem, co się ze mną
dzieje - może to przez to, że staram się
zajmować sześćdziesięcioma czterema rzeczami na raz. Ale nadchodzą
wakacje, z czego cieszę się niesamowicie, więc i będzie więcej czasu na to
wszystko.
Wybaczcie mi kilka rzeczy, mianowicie:
1. To chyba moja najdłuższa przerwa między odcinkami. Już to mówiłam, ale
powtórzę: nie wiem, co się dzieje. Postaram się napisać kolejny odcinek jak
najszybciej.
2. O ile nadal to czytacie, ponudzę was jeszcze trochę. To
przez to, że wprowadziłam za dużo wątków, które teraz trzeba rozwijać. Ostatnio
jednak doszłam do wniosku, że dokończę to chyba bardziej dla siebie. Wam się to
może nie podobać, pewnie tak jest z powodu wiecznej nudy - ok. Ale ja wiem,
co będzie dalej i to sprawia, że chcę dotrzeć do tych fragmentów i,
jeśli tylko wytrzymacie do tego czasu, przeżywać to razem z wami, o ile tak to
można nazwać.
A! I przepraszam za te moje eksperymenty z pauzami, inicjałami itp. Nudzi
mi się xd
Pozdrawiam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz