sobota, 29 września 2012

18. Dwie strony miłości


Z
dawać by się mogło, że to człowiek jest kowalem swojego losu, sam wybiera swoje ścieżki, a wolna wola nie jest złudzeniem. Niemniej nikt nie potrafi zapanować nad czasem, który pędzie nieubłaganie: barwi pola żółcią, jabłonie zdobi czerwonymi klejnotami na ich zielonych koronach, a powietrze napawa zapachem dojrzałych dobrodziejstw Matki Natury. Jesień już teraz czaiła się za rogiem, co jakiś czas podglądając, czy to już aby nie czas, by wstąpić na dobre i rozgościć się tu na dobrych parę miesięcy. Choć wciąż była w ukryciu, każdy zaczynał odczuwać jej rychłe nadejście.
Sierpień mijał spokojnie. Bez żadnych zrywów, płynął stopniowo korytem wiecznej rzeki. Jej wody błyszczały niemal tak samo, jak oczy, a ciepły wiaterek rozwiewał źdźbła trawy, podobnie jak długie, białe włosy dziewczyny. Tak, Taya Aremen była zadowolona.
Jej bliscy sądzili, że dziewczyna bardzo szybko zapomina wyrządzone jej krzywdy. W istocie nigdy tak nie było; nie raz budziła się w nocy, omiotła szeroko otworzonymi oczyma wszystko wokół, jak gdyby chcąc się upewnić, że to tylko sen i nie będzie musiała przeżywać tego po raz kolejny. Nigdy nie twierdziła, że miała łatwe dzieciństwo, choć niczego jej nie brakowało; wszystko to jednak było jedynie przeszłością, której wolała nie rozpamiętywać. Tak też było z Tomem.
To mogło wydawać się dziwne i nie podobało się wielu, jednak dwójka ta bardzo szybko znalazła wspólny kontakt. Nieraz przechadzali się pustymi uliczkami, rozmawiając o największych głupotach, śmiejąc się radośnie i poznając siebie nawzajem coraz lepiej. Wówczas coraz częściej gościła w domu bliźniaków, z czego rad był również Bill: młodszy z braci bardzo cenił sobie towarzystwo Tayi. Czasami przyłapywał się nawet na myśli, że może to jest właśnie ta, o której opowiadał mu Garth, którą ujrzał w tej jego dziwnej maszynie…? Łudził się tak coraz częściej, co, wbrew pozorom, nie poprawiało mu humoru. Natychmiast go jednak odzyskiwał, kiedy wraz ze swoim bratem i białowłosą przyjaciółką spędzał wspólny czas. Jedynie Georg i Gustav obserwowali to podejrzliwym okiem: cieszyli się naturalnie ze szczęścia przyjaciół, jednak sami w kontakcie z Tayą uśmiechali się sympatycznie i odchodzili czym prędzej, pozostawiając ją nieco zażenowaną.
Tymczasem dwójka ta o wiele bardziej martwiła się zupełnie inną kobietą. Samotna, pozbawiona najbliższych, sam na sam ze sobą, nałogami i własnymi myślami, przesiadywała całe dnie w zaciszach swego domu, stale powtarzając, że nic jej nie jest. Hekate była dobrą aktorką: nie jednym potrafiła udowodnić, że sama sobie poradzi, choćby Tayi, która, choć dobrze wiedziała, co jest nie tak, udawała, że wierzy jej kłamstwom: ostatnimi czasy zbyt dobrze się czuła, by psuć sobie nastrój. Jej umysł ogarnął egoizm, jej największa, najbardziej wyraźna wada, który wysyła sygnały, by nie przejmowała się Hekate: przecież sobie poradzi, jest silna, a ona niech wraca do swych ulubionych braci.
Hekate jednak na to nie narzekała. Czasem odwiedzili ją Gustav czy Georg, próbując wyciągnąć na choćby krótki spacer. Martwili się o nią, już dawno nie wyglądała tak źle. Wyniszczały ją zarówno używki, jak i tęsknota. A przyjaciele wciąż ją okłamywali: Attyla wróci lada chwila, oni to czują, oni to wiedzą.
I o ile ich wsparcie było dla niej niezwykle cenne, naprawdę jej pomagało, tak długotrwałe starania tychże dwóch panów zniweczyła jedna jedyna wizyta Armina, uśmiechniętego, radosnego. Był pewien, że Hekate jest w takim samym stanie: nie mogło być inaczej!
— Dobrze się żyje? — spytał wesoło, poruszać swymi zezowatymi oczkami we wszystkie strony, jak gdyby w jak najkrótszym czasie kazano zapamiętać mu każdy element otoczenia.
— Tak, żyję — mruknęła wymijająco. — Czego chcesz?
— Ja do Attyli. Wszędzie go szukam, ale w domu go nie ma, no to od razu przyszedłem tutaj — wyznał z wyrzutem. — Nie chce mi się dalej za nim ganiać, a mam sprawę! Ciągle mi gdzieś znika, no naprawdę…
Słysząc to serce gwałtownie przyspieszyło, zaś głos ugrzązł gdzieś w gardle. Nie mogła złapać powietrza, niewidzialne łańcuchy związały jej gardło, nogi, ręce. Nie panowała już nad ciałem, nie panowała nad sobą. Jej mózg pospiesznie analizował słowa Armina: o czym on bredził, przecież Attyli nie ma, nie wrócił jeszcze…
— O czym ty… — wydukała zszokowana.
— Heki, dobrze się czujesz? — spytał, obserwując ją uważnie. — Nie wyglądasz najlepiej, może idź się połóż…
— Do rzeczy! — warknęła, sama zaskoczona faktem, że zdobyła się na taki wysiłek.
— Attyli szukam — powtórzył takim tonem, jakby kobieta nie zrozumiała poprzednim razem.
— Przecież go nie ma… wyjechał, dawno temu…
— Co? — spytał zaskoczony. — Przecież już wrócił! Jakieś kilka dni temu, sam go widziałem, rozmawiałem, co prawda tylko na chwilę, no ale… Zaraz. Chcesz powiedzieć, że nie było go u Ciebie?...
Oczy zapiekły, lecz po policzku nie popłynęła ani jedna łza. Natychmiast zatrzasnęła drzwi, opierając się nań, dysząc ciężko. Po chwili spróbowała się uspokoić, poczekać, aż Armin zaniecha jej nawoływania i wreszcie odejdzie. Gdy już nie słychać było za drzwiami nic, osunęła się powoli i, z kolanami pod brodą, zasłoniła twarz dłońmi. Odszedł, dzwoniło jej  uszach. Attyla odszedł, zostawił ją. Nie wrócił do niej, ale przecież czyż była czegoś warta? Była głupia, że coś sobie pomyślała! Raz kiedyś, pewnej nocy, spotkała go, gdy ubijał interesy. Znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, czyli mniej więcej jak przez całe swoje życie. Chcieli ją zabić, lecz Fal stwierdził, że nie jest to potrzebne. Zabrał ją ze sobą, lecz wtedy miał ją za dzieciaka: miała tylko siedemnaście lat. Musiał ją obserwować, pilnować, by nic nikomu nie zdradziła z tego, co widziała, więc od czasu do czasu karmił heroiną, by z czasem kompletnie ją uzależnić. Jednak wtedy, kiedy czuła, że chyba go pokochała, myślała, że nie był taki, jak inni. I on pokochał ją: tak się zachowywał, wyznawał jej to… Zdawało się, że widziała jego duszę, tak delikatną, ukrytą pod surową zbroją. Ale jednak nie…
„A jednak się myliłam” — wmawiała sobie w myślach coś, w co sama nie chciała wierzyć.
Wtem ktoś zapukał do drzwi. Niepewnie, cichutko. Hekate, pusta w środku, otumaniona szokiem, powoli wstała, patrząc na nie tak, jakby widziała je po raz pierwszy w życiu. Dotknęła chłodnej klamki, nacisnęła. Pchnęła drzwi, a za nimi zobaczyła coś, co ją zmroziło. Patrzyła szeroko otwartymi oczyma, do których, po raz kolejny tego dnia, zaczęły napływać łzy.

 ***

— Pamiętasz, jak prosiłem cię o to, byś to załatwił? Chyba trochę źle mnie zrozumiałeś.
Tom patrzył z ukosa na Davida, który, wyraźnie rozbawiony, uśmiechał się złośliwie na widok kilkunastolatek mających na sobie dosłownie skrawki ubrań: odsłonięty dekolt, brzuch i nogi osadzone na wysokich szpilkach aż biły w oczy. W innych okolicznościach nie narzekałby, jednak to była już lekka przesada. Poza tym przybył tu w zupełnie innym celu, jednak Jost najwyraźniej nic sobie z tego nie rozbił.
Kaulitz spojrzał przez okno; z szóstego piętra panorama miasta wyglądała naprawdę wspaniale. Promienie popołudniowego słońca oblewały blaskiem budynki, drzewa, ulice i samochody po nich sunące oraz ludzi, nadając im kolorów i ukazując ich piękno. Słysząc jednak trzask drzwi, odwrócił się zaciekawiony. Do środka wszedł średniego wzrostu mężczyzna o ciemnych, falowanych włosach sięgających mu do ramion. Czarną koszulę opinającą jego mięśnie wsunął w jeansowe spodnie tego samego koloru. Rozejrzał się po sali spod swoich okularów przeciwsłonecznych, po czym głośno klasnął w dłonie.
— No, moje panie, dosyć tego, wynosimy się, wynosimy!
Rozległ się stukot wysokich szpilek, czasem któraś zachichotała piskliwie. Kiedy już pokój opustoszał, a w środku pozostali już tylko gitarzysta, menager i fotograf, Tom poczuł narastające podniecenie.
— Panowie na sesję z naszymi modelkami, czyż nie? — zapytał, patrząc na nich podejrzliwie.
— Tak, oczywiście — odparł pospiesznie David, podając mu dłoń. — David Jost, miło mi. Mężczyzna obok to właśnie Tom Kaulitz.
— Oliver Tolnn. — Fotograf zadumał się na chwilę. — Dla Panów mam zupełnie coś innego. Nasze gwiazdki — na te słowa oczy mu rozbłysły, a na twarzy pojawił się uśmiech. — Z całą pewnością będą Panowie zadowoleni. Słoneczka! — krzyknął, raz jeszcze klasnąwszy w dłonie.
Drzwi po prawej stronie roztwarły się, a do środka po kolei wchodziły wysokie, smukłe piękności. Tom, nieświadomie lekko uchylając usta, wybałuszył oczy; nawet na Davidzie zrobiło to niemałe wrażenie, kiedy obserwował, jak modelki z gracją płynęły po marmurowej posadzce. Suknie krótkie, sięgające kolan, kostek, czerwone, niebieskie, białe czy czarne, osłaniające plecy albo większą część dekoltu, włosy długie, falowane, krótkie, kręcone, rude, blond, brązowe, czarne… Wszystkie były zjawiskowo piękne. I te spojrzenia spod wachlarza gęstych, czarnych rzęs, niczym łańcuchy oplatające ich i ciągnące w stronę kobiet. Marzenie każdego mężczyzny. Lecz Tomowi ciągle czegoś brakowało…
Stała z tyłu. Przepiękna, idealna w każdym calu, anielica, która zgubiła gdzieś swoje skrzydła. Intensywna zieleń jej tęczówek, lśniący w słońcu brąz falowanych delikatnie włosów, delikatnie zarysowane kości policzkowe… wszystko było prawie takie samo, jak to zapamiętał. Jednak… nie była szczęśliwa. Oczy, pozbawione blasku, błądziły po pomieszczeniu, niepewne, zaniepokojone. Jednocześnie Tom poczuł się tak samo, coś, niczym trucizna, rozlało się po jego wnętrzu. Tak nagle zapragnął jej spojrzenia, uśmiechu…
— Dobrze, dobrze… — mruczał fotograf, chodząc w tę i z powrotem, wciąż gestykulując rękami, jak gdyby sam sobie coś ustawiał. — Świetnie. Tom, wybierz sobie… hm, powiedzmy, że na razie cztery modelki.
— Hm, może tę. — Tom musiał bardzo się postarać, kiedy silił się na spokój podczas wyboru brązowowłosej piękności. Ta właśnie patrzyła na ekranik swego telefonu. Ku jego największemu przerażeniu, twarz kobiety wykrzywił strach. Fotograf uśmiechnął się, lecz tylko na chwilę: gdy tylko uświadomił sobie, o którą chodziło, zmarszczył czoło. Wymarzona modelka podbiegła do Olivera, szepcząc mu coś na ucho. Nie zależało jej jednak na dyskrecji: słychać było brzmiące w jej głosie przerażenie. Tolnn pokiwał ze zrozumieniem głową.
— Idź, dziecko, idź — powiedział zatroskany. Następnie zwrócił się do Toma: — Prosiłbym cię, abyś wybrał inną modelkę.
Kaulitz zmarszczył brwi, robiąc krzywą minę. Czuł się po prostu żałośnie, a patrzenie na te wszystkie niewiasty nie sprawiało mu już absolutnie żadnej przyjemności.


***

— Hemera… Moja mała Hemerka…
Nie mogła uwierzyć, po prostu nie mogła. To nie działo się naprawdę! Tymczasem tak: w progu stała ona, kobieta w średnim wieku, o długich, potarganych brązowych włosach i zielonych oczach, tych samych oczach, w których błyszczały teraz łzy.
— Co ty tu robisz…? — wydukała. Nie czuła nic, absolutnie nic, może prócz szoku. Nie było współczucia, radości, żalu. Nic.
— Hemero…
— Nie nawyzywaj mnie tak — ucięła ostro. — Mam na imię Hekate. Dobrze o tym wiesz. Sama nadałaś mi to imię.
Jej matka spojrzała na nią błagalnie. W końcu czarnowłosa usunęła się, wpuszczając swoją rodzicielkę do środka.
Zmieniła się sporo, Hekate od raz musiała to przyznać. Teraz, tutaj, pod obcym dachem, była niewinna, mała, skulona. Kiedyś jej oczy ciskały błyskawice. Kiedyś była pewna siebie, surowa… okrutna. Dziś wyraźnie zmizerniała: przygarbiła się nieco, zmarszczki gęsto ozdobiły jej pociągłą twarz, a siwe pasemka połyskiwały gdzieniegdzie. Monika Laros przysiadła na skraju sofy, uważnie przyglądając się swojej dorosłej córce, której nie widziała od sześciu lat. Hekate nienawidziła jej całym sercem, jednak nie odezwała się ani słowem; odwróciła się na pięcie, zmierzając ku kuchni, by zrobić dwie filiżanki herbaty. Wcale jej się nie spieszyło, nie chciała wracać do tej kobiety. Jej wizyta tutaj to jakaś nieszczęśliwa pomyłka. Mimo to czuła, jak coś mocno ściska jej serce. Nie tęskniła za nią, ale to przecież jej matka…
— Dlaczego nie ma z tobą ojca? — spytała, patrząc na szafkę z filiżankami: a może wyjąć jeszcze jedną, pomyślała z nadzieją. Zaraz jednak się odwróciła, nasłuchując odpowiedzi. Tej jednak nie otrzymała. — Mamo…
Kobieta drgnęła, gdy usłyszała to jedno słowo. W oczach znowu zabłysły łzy.
— On… nie żyje.
Hekate jęknęła w duchu. A więc znała już przyczynę przyjazdu matki. Jakie to życie jest niesprawiedliwe: jej ojciec był jedyną osobą w rodzinie, którą prawdziwie kochała. To on bronił jej racji, to on powstrzymywał matkę, kiedy ta dostawała kolejnych napadów szału. To on jej zdradził, że jej prawdziwe imię to Hekate… Był jedyną osobą, którą zostawiła, a za którą naprawdę tęskniła.
— Kiedy?
— Mmm… w październiku minie półtora roku — odparła cicho i niepewnie.
Czarnowłosa oniemiała. Szok sparaliżował całe jej ciało, a ręka, w której trzymała cukierniczkę, zamarła w powietrzu. Po chwili jednak nienawiść, niczym wrzątek po lodowej rzeźbie, rozpłynął się po całym jej ciele, a oczy zaczęły ciskać mordercze błyski.
— Zwlekałaś z tą wiadomością półtora roku?! — ryknęła rozzłoszczona do granic możliwości.
— Co cię obchodził stary ojciec… — mruknęła, otwierając szuflady małej komody.
— Co mnie obchodzi?! Obchodził mnie najbardziej z tej całej waszej chorej bandy! Tylko on był normalny! Tylko jego kochałam! Bo ciebie na pewno nie można było nazwać dobrą matką!
Skrucha starszej kobiety wyparowała w mgnieniu oka. Teraz obie stały naprzeciwko, patrząc na siebie z nienawiścią.
— To ty uciekłaś! — wrzasnęła jej matka. — Nawet nie wiesz, jak to przeżywaliśmy…
— Ha! — prychnęła. — Na pewno ci ulżyło!
— Jak możesz… — wysyczała.
— Wiedzieliście, że w końcu ucieknę i gdzie się skieruję! A mimo to tylko tata mnie odwiedził rok po tym, jak mieszkałam już z ciotką w Berlinie! Tak się zachowuje prawdziwa matka?! Tak kocha?!
Ta jednak nie odpowiedziała nic. Zamarła, wciąż błądząc ręką po dnie jednej z szuflad. Kiedy na coś natrafiła, wyjęła to bardzo powoli, patrząc, czym jest. Było to nic innego, jak małe opakowanie z białym proszkiem w środku.
— Czy to… czy to… — pytała zszokowana i wściekła.
— To moje, odłóż to — warknęła lodowato.
— Ćpasz? — pisnęła. — Ty suko… — wyszeptała, po czym uderzyła ją mocno w twarz. Hekate zrobiła krok w tył, automatycznie przykładając chłodną dłoń do rozgrzanego, okropnie piekącego policzka. Jej matka dyszała ciężko, szykując się do kolejnego ciosu.
Nagle drzwi otworzyły się z hukiem. Ujrzawszy tę scenę, gość natychmiast podbiegł do kobiety, przytrzymując jej wiszącą w powietrzu rękę. Nawet nie czuł, jak ta mu się wyrywała; skupiony był na czymś innym. Na najcenniejszej kobiecie w jego życiu, która patrzyła na niego ze łzami w oczach i z uśmiechem na twarzy obrazującym ulgę i największe szczęście.


***

— Przedszkole — powtórzył Tom, rozważając sens słów, które właśnie usłyszał od menagera. — Ja tu przeżywam jedno z największych rozczarowań w moim życiu, a ty chcesz mnie prowadzić do przedszkola?
— Dokładnie tak — odparł Jost, najwyraźniej będąc w wyśmienitym humorze.
Wchodzili właśnie do niskiego, kolorowego budynku. Znaleźli się w jasno oświetlonym korytarzu, który miał kilka par różnobarwnych drzwi po każdej stronie. Oni jednak skierowali się do tych czarnych, na samym końcu przejścia. I o ile Kaulitz nie miał pojęcia, co tu robił, tak David bardzo szybko rozwiał jego wątpliwości.
— Pamiętasz, jak mnie prosiłeś, bym, załatwił ci tę sesję? — spytał szeptem.
— Ta. I tak nic z tego nie wyszło…
— Wyszło, czy nie wyszło, i tak jesteś mi dłużny.
Tom wybałuszył na niego swoje brązowe oczy, lecz nie mógł się z nim pokłócić, gdyż właśnie zapukał do drzwi, które otworzyła im pulchna, niska kobieta o dobrodusznej twarzy. Uśmiechnęła się szeroko na ich widok, wpuszczając do środka.
W pokoju panował ogromny harmider: za sprawą małych, biegających wszędzie maluszków podłoga zalana była wszelkiej maści zabawkami: klockami, lalkami, samochodzikami, pluszakami i innymi dziwnościami. Dzieci tylko na chwilę wstrzymały swą gonitwę, by sprawdzić, któż to taki wszedł. Nie wyczuwając w nich jednak nikogo ciekawego, wznowiły swoją chaotyczną zabawę.
— David — odezwała się piskliwym głosem kobieta — w jakiej sprawie odwiedzasz tę starą kobiecinę?
— Prosiłaś mnie, bym znalazł ci zastępstwo na tydzień przy pilnowaniu przedszkolaków, prawda, Marged? — Kiedy przedszkolanka w skupieniu skinęła głową, Jost, ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy, kontynuował: — No więc chyba ci kogoś takiego znalazłem. On się na to zgodził, teraz tylko ty go musisz zaakceptować. Ma na imię Tom i wprost uwielbia małe dzieci.
Podczas gdy Marged ochoczo kiwała głową, Tom nie mógł uwierzyć w to, że Jost naprawdę był zdolny do tego, by go w to wpakować. Patrzył z największym przerażeniem na chordę młodocianych potworów, czując się niczym Arnold Schwarzenegger w filmie „Gliniarz w przedszkolu”.  Z tą różnicą, że on sobie na pewno z tym nie poradzi.
Zginę tu!, pomyślał zrozpaczony.

3 komentarze:

  1. Dziękuje za odwiedzin na moim blogu historia-widziana-moimi-oczyma.bloog.pl/
    Jesli chcesz to bedę cie informować o nowych notkach tutaj, ponieważ nie mam gg.
    Twoje opko jest świetne. Przeczytałam dopiero 4 części, ale niedługo to nadrobie. Ciekawa fabuła, inna od reszty i dlatego bardzo wciąga.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Hahahahaha ... Tom i pilnowanie małych potworków? Buahahahaha ... Muszę wiedzieć jak to się potoczy dalej! Jezu! Ja muszę już wiedzieć co z Hekate! Trochę ... Hmmm ... Przerażające? Nie jestem pewna. Ale rozdział cudowny! Czekam na nn i pozdrawiam ;*

    OdpowiedzUsuń